Relacja z wyprawy – część pierwsza

Relacja z wyprawy – część pierwsza

Dzień 1

Pobudka o 4 rano. Niezapowiedziana i nie planowana… Nasza współlokatorka postanowiła umyć głowę właśnie o 4 rano!  Próbujemy zasnąć. Niestety sporo przed 6 rano i budzikiem gawrony i kawki odprawiają poranny sejmik, głośno jak nigdy dotąd. Wstajemy, szybkie śniadanie, zapakowanie auta i w drogę. Zaczynamy ją jeszcze od porannej Mszy. Wyruszamy o 8:40. Do Ustrzyk Górnych dojeżdżamy ok godziny 17:15, robiąc wcześniej małą przerwę.
W ramach KGP wchodzimy na przedostatni szczyt Tarnicę i jedziemy na nocleg na pole namiotowe. Obok naszego namiotu rzeka, która umilała nam sen oraz… średnie towarzystwo, które jednak zasypia przed północą. My również : )


Dzień 2

Budzimy się z gorącą, to znak że trzeba wynosić się z namiotu. Słońce wstało dużo wcześniej niż my, ale odespać też trzeba. Jest szalona 7:20, a mimo to w namiocie gorąco. Jemy śniadanie, pakujemy namiot. Do granicy ok 1,5 godziny. Granicę przekraczamy w Krościenku, a zajmuje nam to niecałą godzinę. Pogranicznicy zarówno Polscy jaki Ukraińscy bardzo mili, choć Ukraiński celnik po dowiedzeniu się że jedziemy do Gruzji stwierdza, że nie dojedziemy. Na moje pytanie : dlaczego? Nie odpowiada.
Niestety po dojeździe do Lwowa stwierdzamy, co podejrzewaliśmy po drodze: „poszło” łożysko w rolce napinacza paska (wymieniane kilka miesięcy przed wyjazdem). Gwiżdże jakby ktoś nam turbo dołożył, choć mocy nie przybyło. Sklepy raczej pozamykane wiec idziemy zwiedzać Lwów : )  Największe wrażenie robi na nas Katedra Łacińska.

Po powrocie na nocleg (nocujemy w Polskiej parafii Franciszkanów).

Włączam laptopa, by wrzucić info na stronę i niestety laptop odmawia definitywanie posłuszeństwa. Po dłuższej walce (przed północą) odpuszczam.

 

Dzień 3
Niedziela – idziemy na Mszę do Franciszkanów, dowiadujemy się że dziś we Lwowie obchodzone jest Uroczystość Bożego Ciała. Jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni rozmachem procesji i ilością uczestniczących w niej ludzi. Jemy obiad w restauracji Bartłomiej (trochę drogo, ale jedzenie wynagradza wszystko i cena przestaje mieć znaczenie), a następnie idziemy na długi spacer do Parku Stryisky’ego.

Lwów to naprawdę piękne miasto z zaskakująca ilością zabytków i… Polaków. Bardzo przyjazne, sympatyczni ludzie oraz dziesiątki nastrojowych uliczek mieszczących ogródki restauracji,gdzie można skosztować lokalnych specjałów czy choćby napić się kawy przy muzyce na żywo.

 

Dzień 4
Wstajemy, jemy śniadanie i wyruszamy w stronę granicy. Po drodze szukamy rolki napinacza paska, ale po odwiedzeniu kilku sklepów motoryzacyjnych oddajemy sprawę Bogu i jedziemy w stronę granicy rosyjskiej. Po przejechaniu ok 700 km zatrzymujemy się na nocleg w hotelu Guesthouse 7-ya, jakieś 160 km od granicy rosyjskiej. Hotel znajduje się w polu bez żadnej miejscowości. Pokój w wysokim standardzie z klimatyzacją i TV, z którego nie korzystamy.

Dzień 5
Po spokojnej nocy koło godziny 8 jemy śniadanie i udajemy się w drogę. Przed nami również około 700 km i … przejście graniczne z Rosją. Strona Ukraińska – szybko i bez problemu. Strona Rosyjska – bez problemu ale wolno… Największym problemem było przygotowanie i wypełnienie dokumentów dotyczących wjazdu samochodem na terytorium Federacji Rosyjskiej. Po wypełnieniu jednego dokumentu okazuje się, że brakuje nam jeszcze dwóch, po wypełnieniu pozostałych okazuje się, że źle je wypełniliśmy oraz że na dokumencie nie może być żadnego skreślenia. Wypełniamy po raz kolejny… A czas mija… Po 4 godzinach pobytu na granicy dostajemy zielone światło na 13 dni pobytu [bo na tyle mamy wizy]. Jesteśmy w Rosji : )
Pierwsze, co rzuca się w oczy to drogi, które są nieporównywalnie lepsze od ukraińskich, gdzie na gładkiej 3 pasmowej drodze przy prędkości 120 km można zaliczyć dziurę wielkości wiadra!! Tu jest lepiej, dużo lepiej. Jedziemy do Pavlowska.Dojeżdżamy przed godziną 22, pokój nie najgorszy, bez łazienki, choć wydawało się nam że miał być z łazienką, ale po całym dniu w aucie już nam wszystko jedno. A po drugie przekonuje nas cena, bowiem okazuje się, że jest wolny pokój z łazienką, ale ponad 2 razy droższy. Zamiast łazienki, okazuje się ze jest ‚wkluczione’ śniadanie : )

 

Dzień 6
Po obiecanym dzień wcześniej śniadaniu, całkiem niezłym ok godziny 8:30 wyjeżdżamy. Przed nami mały maraton bo 880 km do pokonania z Pavlowska do Mineralnych Wód. Szacowany czas dojazdu z przerwą na obiad wskazuje na godzinę 20:00 więc nie jest źle. Ale życie wszystko weryfikuje. Już przed godziną 12, zatrzymujemy się wszyscy na autostradzie w wielokilometrowym korku. Po około 30 minutach rozmawiam z Rosjaninem z auta za nami, który rozmawiał z kierowca ciężarówki, który zapewne przez CB dowiedział się, że daleko od nas był poważny wypadek i możemy tu postać do wieczora. Zderzyły się 2 ciężarówki z tym jedna laweta przewożąca samochody. Po ponad 2 godzinach ruszamy. Wkrótce widzimy skutki wypadku: rozbite wiele aut które spadły z lawety, uszkodzona laweta i niestety dosłownie zmiażdżona szoferka drugiej ciężarówki, która najprawdopodobniej najechała na tył lawety. Nie wiemy czy kierowca przeżył…
Mamy 2:40 opóźnienia. Robimy tylko 2 kilkunastominutowe przerwy na stacjach benzynowej i jedziemy. Znów dojeżdżamy przed 22 na nocleg z oczami ‚na zapałkach’. Pani średnio zadowolona, że o tej porze, ale w sumie miła. Pokój w szałowym fiolecie z kwiatami, ale jakie to ma znaczenie. Zasypiamy.

 

Dzień 7
Pobudka o 8:30, czyli luksus. Śniadanko wliczone w nocleg, pyszny omlet i jakaś warzywna sałatka, plus chleb ciastka, kawa, herbata. Ok 9:30 wyjeżdżamy pod Elbrus, do miejscowości Azau. Po drodze wiele kontroli policyjnych, ale nas nie zatrzymują. Do czasu. Młody policjant pokazuje dla auta przed nami i dla nas byśmy zjechali na punkt kontroli. Policjant jest sympatyczny. Sprawdza dokumenty bagażnik i każe pójść z nim do budynku. Znajduje się w nim wielu zatrzymanych kierowców czekających na coś w kolejce. Policjant każe opróżnić kieszenie i przejść przez bramkę wykrywającą metale i iść dalej za nim. Pokazuje jeszcze moje dokumenty jakiemuś koledze, żartują z mojego międzynarodowego prawa jazdy i że ja „płocho gawarju pa ruski”. Wszystko odbyło się w bardzo dobrej atmosferze. Życzyli dobrej drogi. Chwała Panu! Później już nas nie zatrzymywali.
Po drodze udało się nam kupić przepyszny kwas chlebowy prosto z przydrożnej beczki. Coś niesamowitego : )
Koło godziny 13 dojeżdżamy do hotelu Antau, w którym byliśmy rok temu. Wszystko wspaniałe, poza ceną która prawie dwukrotnie wzrosła, ale wart swojej ceny: 2800 rubli za 2 osoby za noc. Rozgaszczamy się i idziemy na obiad, a następnie na wyjście aklimatyzacyjne do pierwszej stacji kolejki linowej, na wysokość ok 3000 metrów. Nocujemy na wysokości 2300 metrów. Więc się aklimatyzujemy. Na kolejny dzień planujemy wyjście aklimatyzacyjne na Cheget.

 

Dzień 8
Cheget zdobyty !! Jego wysokość to 3769 metrów: tyle było napisane na kamieniu na szczycie, choć w internecie można znaleźć różne wersje jego wysokości. Przewyższenie jakie pokonaliśmy to ponad 1600 metrów, tak więc kondycja chyba nie najgorsza. Góra do górnej stacji kolejki prosta technicznie, ale powyżej kolejki nieco skomplikowana. Po drodze spotkaliśmy jednak przewodnika, który kilka razy nam podpowiedział którędy iść, za co dziękujemy : ) Pogoda fantastyczna, co niestety nie zapowiadało się na najbliższe dni… Mimo wszystko, następnego dnia planujemy wyjście na Elbrus.

 

Dzień 9
Pobudka, śniadanie i w drogę. Nakładamy ciężkie plecaki, nie wiem czemu one aż tyle ważą, i zaczynamy wspinaczkę od naszego hotelu w Azau. Droga nie jest prosta, a upal daje się we znaki. Idziemy z marzeniem, by przy beczkach, bo na tę wysokość planujemy dojść, znaleźć miły nocleg pod dachem. U kresu sił, po pokonaniu przewyższenia ponad 1400 metrów z wspomnianymi plecakami, dochodzimy do murowanego budynku. Wchodzimy i pytamy. Jest nocleg, jest pokój tylko dla naszej dwójki. By dopełnić szczęścia pracująca tam pani przynosi nam elektryczny grzejnik. Nie wierzymy własnym oczom. W pokoju 25 stopni na wysokości 3700 metrów. To ja rozumiem : ) Nad nami jest również mały sklepik i restauracyjka. Zamiast topnienia śniegu kupujemy 10 litrów wody i jemy zupę z baraniny. Tak, to właśnie tutaj zaczynam na dobre swoją przygodę z tym mięsem, którego wcześniej nie potrafiłem jeść. Idziemy spać, czujemy się dobrze. Cena noclegu 2000 rubli.

 

Dzień 10
Pierwszy nocleg na 3700 metrów minął całkiem dobrze. Jemy śniadanie i wychodzimy na wyjście aklimatyzacyjne metrów. Udaje się nam dojść na wysokość 4500 metrów. Niestety pogoda słaba, sypie śnieg z mgła ogranicza widoczność do kilku metrów. Wracamy na drugi nocleg w tym samym miejscu.

 

Dzień 11
Wstajemy i po porannych ‚czynnościach’ wyruszamy. Plecaki ciążą, ale po stosunkowo niedługim czasie dochodzimy do schroniska Diesel-Hut. Jednak nie do końca podoba się nam to miejsce. Postanawiamy spróbować szczęścia wyżej. W baraku około 100 metrów powyżej ‚urzęduje’ niejaki Siergiej. Człowiek o głowę niższy ode mnie, szczupły w wieku około 60 lat. Jest ubrany w wojskowy mundur na którym ma zawieszone wiele wojskowych odznaczeń. Bardzo ciekawa postać i ciekawe miejsce, w którym panuje kult nieco polityczny, ale my tu tylko na jeden nocleg. Również za 2000 rubli dostajemy pokój na wyłączność. Niestety, tutaj nie ma już takich luksusów. Jest zimno, około dwa, trzy stopnie, a prąd jest tylko od 19 do 21 z agregatu. W tym czasie korytarz prowadzący do pokojów jest dogrzewany przez jakąś starą kuchenkę gazową, której dość nieznośna woń roznosi się po całym obiekcie. Jest również osobna dość dobrze wyposażona kuchnia, choć dosyć brudna, to jednak z niej korzystamy. Spotykamy tu Rosjanina i Niemców, więc jest z kawałów: był sobie Polak, Rusek i Niemiec… Ogólnie standard słaby jak na 2000 rubli, ale jak przygoda to przygoda. Wcześniej oczywiście zostawiamy rzeczy i idziemy na wyjście aklimatyzacyjne na wysokość 4600 metrów.

 

Dzień 12
Piękna pogoda, pełne słońce. Po spakowaniu plecaków i śniadaniu idziemy na nasz ostatni nocleg na wysokości 4360 metrów. Tym razem rozbijamy namiot, który dźwigaliśmy przez trzy dni i wychodzimy na wyjście aklimatyzacyjne. Dochodzimy do 4700 metrów, gdzie spędzamy około 90 minut. Pogoda fantastyczna. Wieczorem pakujemy najważniejsze rzeczy na atak. Topimy śnieg, robimy herbatę do termosu, przygotowujemy jedzenie. Zabieramy również przekąski, by mieć siły na dojście: są to głównie słodycze. Około godziny 21 idziemy spać. Godzina 23:55 – dzwoni budzik – czas na ostateczne podejście.

 

Dzień 13 – Zdobycie Elbrusa
Godzina 0:05 wstajemy, ubieramy się, i wyglądamy z namiotu. Lekki wiatr i gwieździste niebo, jakiego trudno znaleźć w rozświetlonych miastach. Miliardy iskrzących gwiazd, pokazujących potęgę otaczającego nas wszechświata. Około 0:30 ruszamy. Szlak jednostajnie i nieustępliwie pnie się w górę. Po jakiejś godzinie drogi mijają nas skutery i ratraki, cóż tak też można. My nie zamierzamy się do góry podwozić. Czekamy na świt. Pogoda cały czas piękna, niewielki wiatr. Niestety odczuwalna temperatura musi być bardzo niska. Pijemy herbatę z termosu i coś drobnego przekąszamy. Na wysokości około 4800 metrów spory kryzys z siłami z powodu zimna, czujemy się słabo. Pomocne jest przysiadanie na śniegu chociaż na chwilę i coś słodkiego. Dalej idziemy jeszcze wolniej. Dogania nas spora grupa z przewodnikiem i całkiem duża grupa żołnierzy. Idziemy za grupą z przewodnikiem korzystając z ich powolnego, ale skutecznego tempa, wchodzącą dużym zygzakiem po stromym zboczu – my za nimi. Przed nami trawers, który rok temu mocno nas wykończył. Niestety również teraz skutecznie utrudnia nam wejście do przełęczy. Na wysokości 5000-5200 metrów przeżywamy kolejny spadek sił, na ‚autopilocie’ udaje się nam dotrzeć do przełęczy między wierzchołkami. Co dalej, tego jeszcze nie wiemy. Siadamy, odpoczywamy i próbujemy odzyskać siły, których skutecznie pozbawił nas trawers. Na drodze oprócz trudności towarzyszy nam przepiękny wschód słońca, jakiego nigdzie indziej nie widzieliśmy w tak spektakularny sposób. Wyłaniające się słońce oświetla kolejne szczyty pokazując ich piękno oraz majestat. Ciekawe czy w jeszcze wyższych górach może to cudowniej wyglądać….? Może kiedyś będzie nam dane się przekonać. Po półgodzinnym odpoczynku idziemy dalej. Zostawiamy podręczny plecak, zabierając jedynie wodę z sokiem oraz słodkości). Znacznie wolniej, stopa za stopą, krok za krokiem zmierzamy w kierunku góry, która od dwóch lat spędza nam sen z powiek… Jest gorąco, postanawiam więc przy szlaku zostawić dość ciężką kurtkę, by ułatwić sobie wejście. Wyraźnie czujemy mniejszą ilość tlenu w powietrzu, każdy krok jest powolny i ‚przemyślany’. Po pokonaniu ostrego podejścia okazuje się, że do szczytu jeszcze ponad 100 metrów w pionie. Na podejściu spotykamy Polaka z Krakowa, który przyjechał na mistrzostwa świata w piłce nożnej do Rosji i przy okazji przyjechał na Elbrus (wcześniej był między innymi na Aconcagua czy Kilimandżaro, więc nie jest tu zupełnie przypadkowo). W jego niedalekim sąsiedztwie o godzinie 10:40 czasu moskiewskiego wchodzimy na szczyt! Alleluja ! Jest kilka osób, lekki chłód i żadnej chmury na niebie. Uczucie? Wielka radość, że w końcu się udało, choć po drodze nic nie zapowiadało, że uda się nam stanąć na szczycie. Niesamowite widoki, których zdjęcia tak naprawdę nie oddają. Ponadto z powodu małej ilości tlenu czujemy się, jakbyśmy byli przynajmniej po dwóch piwach wypitych jedno po drugim, choć od kilku dni nie mieliśmy w ustach kropli alkoholu. Stawianie kolejnych kroków wygląda jak byśmy byli na statku. Odpoczywamy koło 20 minut, robimy sesję zdjęciową i pomału zaczynamy schodzić bo droga do namiotu daleka. Najbardziej stromym jest zejście do przełęczy, które udaje się nam dość sprawnie pokonać. Po drodze zbieramy wcześnie pozostawione rzeczy. Posilamy się i ruszamy na trawers. Tym razem w dół, ale też nie jest łatwo. Zajmuje nam to sporo czasu. Po jego przejściu przed nami ostre zejście w dół. Ubrani jesteśmy na -10, a temperatura koło + 20 stopni. Jest straszliwie gorąco, na dodatek większość odzieży mamy w kolorze czarnym! Po zejściu na około 5200 metrów spotykamy pierwszy skuter. Chcemy się zwieźć na dół, jednak zaproponowana cena zwala nas z nóg. Idziemy dalej. Spotykamy kolejny: też drogi. Idziemy dalej. W końcu drugi skuter podjeżdża do nas ponownie (chyba musieliśmy źle wyglądać) i proponuje by się dogadać. Ostatecznie za 60$ podwozi nas do naszego namiotu, a następnie podjeżdża po nas i zawozi nas do drugiej stacji kolejki. W tych warunkach jest to naprawdę dobra cena. Przy drugiej stacji spotyka nas miła niespodzianka: można kupić bilet (rok temu by się zwieźć, trzeba było kupić bilet na dole). Niestety nie ma łatwo, bilet można kupić w automacie, który albo nie działał, albo nie potrafiliśmy z niego skorzystać. Po rozmowie z obsługą i telefonami pana z obsługi do kogoś zostajemy wpuszczeni z możliwością zapłacenia na dole. Na dole czeka na nas ‚komitet powitalny’ byśmy przypadkiem nie chcieli uciec. Przesiadamy się na drugą kolejkę już do samego Azau. Tuż przed wyjściem z kolejki prawdopodobnie następuje przerwa w dostawie prądu i kolejka nagle i raptownie się zatrzymuje, że wagonikiem zaczyna bujać jak małą łajbą na środku morza. A już tak blisko…. Po dwóch może trzech minutach ruszamy. Jesteśmy na dole. Zadowoleni, zmęczeni z osobliwym zapachem dochodzimy do naszego noclegu. Zostawiamy bagaże, korzystamy z łazienki i idziemy na kolację, gdzie ciekawostka: żona moja zamówiła sobie mięso z Jaka. Cóż za woń tego mięsa… Idziemy spać : )

 

Dzień 14
Zasłużony odpoczynek : ) Wstajemy długo po wschodzie słońca. Przepakowujemy bagaże, robimy małe pranie, idziemy do oddalonego o 4 km Terskola do restauracji, w której chcemy zjeść ‚kotlet zwyciężcy’ i spróbować lokalnego piwa. Mamy cudowną pogodę, świeci słońce, niebo jest bezchmurne, a temperatura koło 23 stopni. Kotlety rzeczywiście robią wrażenie. Wcześniej zamawiamy jeszcze, żupy, frytki i śledziki, tak, że ostatecznie musimy wziąć pozostałości na wynos : )
W drodze powrotnej wstępujemy do lokalnych sklepików by kupić małe co nie do przywiezienia do Polski.

 

Dzień 15
Ze snu wyrywa nas budzik. Kawa, herbata i jedziemy. Do pokonania niecałe 200 km. Wyjeżdżamy koło godziny 9:30. Po około godzinie drogi, wyprzedzamy jakieś rosyjskie auto ze znaczkiem niepełnosprawny. Po chwili kierowca wyprzedzonego samochodu podjeżdża do nas z tyłu i zaczyna mrugać światłami. W dość niebezpieczny sposób nas wyprzedza, macha ręką i zaczyna hamować tuż przed nami, na drodze ekspresowej, gdzie większość osób jedzie ze znaczną prędkością. O co panu chodzi, nie wiemy, nie znamy również jego zamiarów i motywacji, dlatego też wykorzystując akurat wolny lewy pas dynamicznie wyprzedzamy pana i na wciśniętym do oporu pedale gazu zostawiamy pana z tyłu, który na szczęście nie zamierza nas gonić. Mijamy kolejne auta, aż tracimy go z pola widzenia. No to jedziemy dalej : )
Tuż przed granicą gruzińska chcąc wydać ostatnie ruble zatrzymujemy się przy beczce, z której akurat w tym wypadku może 10-12 letnia dziewczynka sprzedaje kwas chlebowy. Jest to tutaj dosyć częste, a jakoś tego kwasu nie równa się w żaden sposób z tym kupowanym w sklepach w plastykowych butelkach. Kupujemy, wsiadamy do auta i… próbujemy odpalić, ale niestety nic się nie dzieje. Wcześniej tankowaliśmy paliwo na jakiejś stacji i w tą stronę idą nasze podejrzenia (wcześniej jechaliśmy na gazie, a po każdym zatrzymaniu auto odpala najpierw na benzynie). Po oględzinach komory silnika, nie widać nic podejrzanego. Tak… jesteśmy za Władykaukazem 3500 km od Polski, za oknem 36 stopni i auto, z którym nie wiadomo co się dzieje. Były emocje! Po chwili, zauważam, że przy przekręceniu kluczyka nie słychać pracy pompy paliwa. Eureka! Okazuje się, że przy centralce alarmowej rozłączyły się przewody, które przy włączonym alarmie odcinają pompę paliwa, ot takie zabezpieczenie. Wypinam przewody i łącze się z pominięciem centralki. Działa ! No to jedziemy dalej : ) Niedługo… Kolejna policyjna kontrola. Każą zjechać na pobocze i trochę zaczynają szukać dziury w całym. Każą pokazać apteczkę, gaśnicę, trójkąt. Po zobaczeniu gaśnicy odpuszcza (nowa 4 kg gaśnica kupiona tuz przed wyjazdem). Idę jeszcze do budynku na kontrolę dokumentów, ale panowie są w dobrych nastrojach, bowiem dzień wcześniej wygrali mecz z wynikiem 5:0. Nawet pytają mnie, czy jestem fanem piłki, mówię, że średnio, ale że słyszałem, że wygrali wczoraj 5:0. Uśmiechają się z dumą i bez problemów każą jechać dalej życząc wszystkiego dobrego.
Dojeżdżamy do granicy rosyjsko-gruzińskiej. Przed nami 7 samochodów, więc nie jest źle. Pogranicznicy rosyjscy w porządku, mówią gdzie podejść, jakie dokumenty pokazać, co gdzie zanieść, nie każą wszystkiego wypakowywać i nie sprawdzają dokładnie. Na szczęście nie musimy wypełniać żadnych dokumentów jak przy wjeździe, tylko oddać to co wypełnialiśmy na wjeździe. Cała procedura trwa około godziny, więc jest dobrze.
Przed nami kontrola służb gruzińskich. Tu jest jeszcze łatwiej, choć żona, jako pasażer musi się udać na osobną kontrolę w innym miejscu, tak więc rozdzielamy się, co nie jest miłą praktyka na granicy;/ Sprawdzają tylko dokumenty, żadnego sprawdzania bagaży. Informują nas, że musimy wykupić ubezpieczenie OC, bowiem polskie OC ani nawet zielona karta w Gruzji nie działają.
Witamy w Gruzji – remont drogi, naszą prędkość to 10-15 km/h. Nieopodal znajdujemy budkę, w której kupujemy ubezpieczenie na 30 dni za 50 lari i po kilku kilometrach dojeżdżamy do Stiepancminda. Z racji zmiany czasu mamy godzinę 17. Szukamy noclegu, ale niestety na pierwszy rzut oka nic nie widać w ‚ludzkich’ cenach. Idziemy coś zjeść, bowiem na głodniaka tylko można się zirytować niż coś znaleźć. Wchodzimy do małego lokalu, w którym jest sporo ludzi, więc znaczy się będzie dobre jedzenie. I tak jest. Początkowo nie bardzo wiedząc ‚co jest co’, prosimy panią o polecenie nam czegoś. Zamawiamy Liobiani (rodzaj chaczapuri z fasolą w środku), Sulgini z pomidorami (zapiekany rodzaj żółtego sera z pomidorami) oraz coś w rodzaju frytek podanych z cebulką. Rewelacja. Dodatkowo jest internet, dzięki któremu na booking znajdujemy może nie najtańszy nocleg, ale z widokiem na Kazbek, no, gdyby nie chmury to byłby z widokiem na Kazbek. Nocleg ma jedną wadę: wspólna łazienka z innymi lokatorami i chyba również z mieszkańcami domu. Ale jest ok : )

 

Dzień 16
Noc minęła spokojnie. Pijemy kawę, herbatę, jemy coś słodkiego i wybieramy się do Kościoła w Stiepancminda. Podjeżdżamy autem na parking koło szlaku, płacimy 3 lari i idziemy. Wąski, urokliwy szlak miejscami na jedną osobę wije się wąwozem, prowadząc na sam szczyt do samej cerkwi. Na szczycie mnóstwo osób, m.in. wycieczka chińskich lub koreańskich nastolatków bardzo pozytywnie zakręconych. Zwiedzamy cerkiew, robimy zdjęcia i wracamy do samochodu. Podjeżdżamy do restauracji, w której jedliśmy dzień wcześniej i po obfitym obiedzie udajemy się do Ananuri, gdzie nad rzeką Aragwi znajduje się gruzińska twierdza z przełomu XVI i XVII wieku, w murach której znajdują się również dwie cerkwie. Zwiedzamy to niebyt jak dla nas urokliwe miejsce, robimy zdjęcia i udajemy się do naprawdę pięknej miejscowości o nazwie Mccheta, która dla Gruzinów jest miejscem wyjątkowym. Miejsce sięgające historią czasów przyjęcia przez Gruzję Chrześcijaństwa, w którym dokonywano koronacji i pochówków gruzińskich królów. Miasto jest naprawdę zadbane, jakbyśmy byli gdzieś w Niemczech. Szybko udaje się nam również znaleźć bardzo tani nocleg (40 lari) u miłej starszej pani. Jest wszystko co trzeba, łącznie z czajnikiem w pokoju i wifi. Na miejskich kramach kupujemy kwas, „świeczki”, czyli czurczchele, które zwykle są robione z orzechów i kisielu, a następnie suszone, robimy zakupy na kolacje i udajemy się nocleg.

 

Relacja z wyprawy – część druga