Relacja z wyprawy – Część 2

Dzień 17 – Tbilisi

Wstajemy wcześniej, by zdążyć na Mszę w Tbilisi do Kościoła św. Piotra i Pawła, przed nami tylko kilkadziesiąt kilometrów. Dojeżdżamy na godzinę 9:00, tak więc przed czasem. Ma tu miejsce dosyć dziwna sytuacja. O nasze naprawdę brudne auto zaczyna się opierać jakiś dziwny cały na czarno ubrany człowiek jak jeszcze jesteśmy w środku. Po chwili się oddala, ale gdy my się oddalamy, człowiek znów podchodzi, zaczyna się przyglądać i zaglądać do środka. Nagle mam wrażenie, że migają światła awaryjne, jakby otworzyły bądź zamknęły się drzwi. Postanawiamy przeparkować samochód na ulicę obok, tuż przed wejście do kościoła – jakieś 150 metrów. Niestety ulica jest ruchliwa i nie chcąc jej blokować objeżdżam ją wkoło. Niestety, nie udaje mi się wrócić pod kościół. Mimo, wpisanego adresu do nawigacji nie mogę dotrzeć. W pewnym momencie nawigacja, która do tej pory działała bez zarzutu zaczyna kierować mnie w przeciwną stronę do wyznaczonego celu. Po jej restarcie dzieje się to samo. Około 2 km od kościoła porzucam auto na jakimś parkingu (czuję bowiem, że jestem odciągany od kościoła) zaznaczając na mapie pozycję i idę na pieszo, choć tak naprawdę nie wiem w którą stronę. Kolejne osoby nie bardzo potrafią mi pomóc, a gęsta zabudowa uniemożliwia dostrzeżenie budynku z daleka. Proszę Ducha Świętego o pomoc, wyrzekając się jednocześnie diabła. Wtedy zaczynam iść we właściwym kierunku. Po ok 15 minutach trafiam do kościoła, gdzie została moja żona, bez torebki, bez telefonu, bez kontaktu ze mną… miałem przecież przejechać jedynie 100 metrów… Dodam też, że w tym dniu postanowiliśmy iść do spowiedzi, bowiem w parafii był polski ksiądz. Ostatecznie się udało, choć nie bez stresu. Każdy, może tę sytuację zinterpretować po swojemu, dla nas jednak jest ona jednoznaczna – to nie był przypadek. Po Mszy jedziemy na miejsce noclegu, do obiektu OldVera. Wspaniałe miejsce, które polecam każdemu i jeśli będziemy kiedykolwiek w Tbilisi na pewno tam zawitamy. Zostawiamy auto na wewnętrznym parkingu i ruszamy w miasto. Przechodzimy aleją Shota Rustaveli podziwiając zabytkowe budowle i ekskluzywne sklepy, następnie udajemy się na Targ – Suchy Most, gdzie miejscowi mieszkańcy wystawiają starocie, począwszy od zegarków, naczyń, starych aparatów, odzieży, narzędzi, kończąc na portretach Stalina. Wzdłuż lewego brzegu Kury, kierujemy się w stronę pałacu prezydenckiego, którego praktycznie nie widać, bowiem otoczony jest murem niczym pałac Buckingham. Dochodzimy do cerkwi św. Trójcy – Cminda Sameba, w której przeczekujemy wielką ulewę połączoną z piorunami. Zwiedzamy Park Europejski z nowoczesnym Mostem Pokoju, a pod koniec dnia snujemy się maleńkimi uliczkami, wypełnionymi kafejkami, kierując się w stronę noclegu.

 

Dzień 18 – Tbilisi

Dzień pracy, poniedziałek, a więc w mieście ruch dużo większy niż dzień wcześniej. Udajemy, się do metra które znajduje się nieopodal nas, by je zobaczyć, a przy okazji podwieźć się jeden przystanek do Placu Wolności z majestatycznym pomnikiem św. Jerzego. Od tego miejsca, kierując się poprzez dzielnice Kala, dochodzimy do łaźni siarkowych, z których jednak nie odważamy się korzystać. Jakoś zapach nie zachęca do wejścia w głąb. Podchodzimy do wodospadu, robimy zdjęcia i idziemy do jednej z najwyżej w mieście położonych atrakcji, a mianowicie Twierdzy Narikala i pod pomnik Matki Gruzji. Pomiędzy kramami docieramy do ogrodu botanicznego, który lata świetności ma już za sobą, albo jeszcze przed. Po długim spacerze wracamy na Plac Wolności do polecanej restauracji Machaknela, gdzie dostajemy duże porcje naprawdę smacznego jedzenia. Pozostałości bierzemy znów na wynos. Na koniec dnia, gdy już słońce chyli się ku zachodowi wdrapujemy się na Mtacminde (727 metrów), skąd rozpościera się widok na całe miasto.

 

Dzień 19 – David Gareja

Z Tbilisi wyjeżdżamy około godziny 8:15, kierujemy się w stronę David Gareja – wykutego w skale monastyru znajdującego się na granicy z Azerbejdżanem. U jednego z Gruzinów jeszcze w Tbilisi upewniamy się, że wskazana przez maps.google droga jest dobra i jedziemy. Na samym początku rzeczywiście jest znośna, ale po pewnym czasie nasza prędkość spada do 10-20 km/h i wiedzie przez jakiś przemysłowy teren. Jej stan robi się coraz gorszy i jest coraz bardziej stromo. Nasze dość mocno załadowane auto z trudem daje radę, aż pod jednym z podjazdów omijając wielkie wyłomy zatrzymujemy się i już nie udaje się nam ruszyć. Podjazd jest tak stromy, że na początku czujemy zapach gumy spod kół, a następnie ze sprzęgła zaczyna wydobywać się biały dym, którego woń czujemy przez wiele kolejnych godzin. Odpuszczamy. Zjeżdżamy kilkanaście metrów niżej na pobocze, bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka i usiłujemy iść pieszo, wszak do atrakcji pozostało jedynie 17 km, mając jednak nadzieję, że ktoś przecież musi tędy jechać i nas podwiezie. Ruszamy, upał nie do wytrzymania, a na horyzoncie koszary wojskowe. Z oddali słychać również strzały i jakby odgłos jakiś niewielkich rakiet. Po około 1,5 km od samochodu, drogę blokuje nam żołnierz mówiąc, że droga jest zamknięta z powodu ćwiczeń wojskowych. Cóż… wracamy do samochodu i jedziemy w stronę naszego najbliższego noclegu w Signagi, z nadzieją, że uda się dojechać do David Gareja od innej strony. Liczymy też, że może uda się nam podłączyć do jakiejś wycieczki jadącej w tamtą stronę. W połowie drogi do Signagi widzimy jednak znak kierujący do monastyru. Skręcamy bez przekonania, czy uda się dojechać. Dojedziemy dokąd dojedziemy. Po drodze spotykamy kierowce grupy zorganizowanej, pytamy czy dojedziemy naszym autem: mówi, że spokojnie damy radę. Na początku droga idealna. 10 km przed końcem kończy się asfalt i jest polna błotnista droga, ale w końcu udaje się nam tam dotrzeć. Zwiedzamy obiekt w środku oraz obchodzimy go wkoło (trasa na ok 1,5 godziny) wzdłuż granicy z Azerbejdżanem, której pilnują żołnierze z ostra bronią. Schodząc na dół zazdrościmy jedynie osobom, które zostały tu przez kogoś przywiezione (czytaj wycieczki), bowiem my musimy samodzielnie pokonać najbliższe 10 km, podczas których co chwilę haczymy o coś naszym podwoziem. Dojeżdżamy do miejscowości Udabno, w której kilka lat temu jako pierwszą restaurację otworzyli właśnie Polacy. Korzystamy z ich gościnności jedząc u nich obiad i udajemy się w dalszą drogę. Po 1,5 godziny docieramy do hotelu Nato & Lado. Wzbudzamy spore zainteresowanie. Ukradkiem widzę, że jedna osoba podchodzi do naszego auta i robi sobie z nim selfie : ) Później okazuje się, że jest to Polak, który kilka lat temu tu przyjechał i prowadzi swój biznes w niedalekiej okolicy naszego noclegu. Pokoje są całkiem sympatyczne, ale na szczególną uwagę zasługuje gościna tego miejsca. Właścicielka jest pomocna jak nigdzie indziej. Wypytuje nas o wiele rzeczy, a na kolacje (której nie było w ofercie) serwuje nam cha-chę, dwa rodzaje wina, a także przekąski (gruziński ser, ogórki i chleb). Jedzenie jest przesmaczne, a alkohol, jakiego do tej pory nie piliśmy: domowej roboty i smaku, jaki trudno sobie wyobrazić. Tak nam się tu podoba, że postanawiamy zostać nocleg dłużej niż planowaliśmy. Po dłuższym czasie spędzonym na uroczym tarasie schodzimy do pokoju i szybko zasypiamy.

 

Dzień 20 – Lagodechi

Budzimy się bardzo powoli… koło godziny 10 wybieramy się na wodospady Lagodechi, oddalone o ok 50 km od Signagi. Z trzech dostępnych szlaków wybieramy szlak oznaczony numerem 1, którego długość liczy 12 km. Zaczyna padać deszcz, ale jest ciepło i droga łagodna. Z każdym krokiem robi się jednak coraz bardziej stromo i wąsko, a droga wiedzie zboczami, gdzie miejscami jest na jedną stopę. Do przekroczenia mamy również rzekę przy pomocy prowizorycznego ‘mostu’. Po mniej więcej 2,5 godzinach docieramy do całkiem ładnego wodospadu. Spędzamy tu nieco czasu i wracamy tą samą drogą na parking. Wracamy na nocleg Nato & Lado, po drodze kupując przy drodze lokalne ziemniaki, śliwki, bakłażany, ogórki, pomidory oraz dużego arbuza. Zostawiamy auto i idziemy zwiedzić Monastyr Bodbe (kilka kilometrów). Po drodze jednak głodniejemy i postanawiamy coś zjeść. Gdy już udaje się nam dojść do Bodbe okazuje się, że jest już wszystko pozamykane, ale… stojący taksówkarz pokazuje nam jak mimo wszystko wejść do środka bocznym wejściem, z którego korzysta ekipa prowadząca remont tego obiektu (robotnicy znajdują się w środku, ale nie przeszkadza im nasza obecność). Budynek jak i jego okolica robią na nas naprawdę duże wrażenie. Cieszymy się, że mimo późnej godziny i robiącego się zmierzchu udało się nam go zobaczyć. Wracamy na nocleg i na naszego arbuza (niedojrzałego jak się okazało).

 

Dzień 21 – Vardzia

Wstajemy dość wcześniej, jemy śniadanie i w drogę. Przed nami ponad 300 km do miejscowości Vardzia, w której znajduje się skalne miasto, które jest największą atrakcja turystyczną tego regionu. Po kilku godzinach spędzonych w aucie dojeżdżamy, droga idealna, aż nie wierzymy własnym oczom. Atrakcja też z daleka wydaje się naprawdę interesująca. By jednak się milej zwiedzało, trzeba coś zjeść. Głodni zamawiamy znów więcej niż powinniśmy : ) Udaje się nam jednak wszystko zjeść. Idziemy. Bilety po 7 lari. Budowla, którą chciałoby się mieć w Polsce. Majstersztyk architektury, który został ręcznie wykuty w skale, w czasach gdy wszystko robiło się ręcznie i każdy kilogram skał trzeba było znieść na własnych plecach. Poniżej kilka zdjęć.
Robi się późna godzina i zaczyna się burza, zaczyna padać. Kończymy zwiedzanie i przydałby się jakiś nocleg. Co prawda przy zejściu spotyka nas dosyć nachalny Gruzin chcący byśmy to akurat u niego się zatrzymali, ale skutecznie odmawiamy. Po drodze widzieliśmy dobrze wyglądający gościniec i tam chcemy spróbować szczęścia. Udaje się. Cena 60 lari, jednak my ich nie mamy, ale mamy dolary: właścicielka nie ma nic przeciwko byśmy nimi zapłacili. Jest nawet o kilka złotych taniej niż w ich walucie. Podczas gdy siedzimy sobie w ogrodzie z widokiem na góry popijając winko, właścicielka przynosi nam dwie polskie książki, w których to właśnie jest opisany jej obiekt i znajduje się nawet jej zdjęcie. Jesteśmy pod wrażeniem, że udało się nam akurat zajechać w takie miejsce. Zresztą rodzina tej pani wybudowała drogę, most, prowadzą to miejsce, hodują konie i jeszcze sporo innych rzeczy się imają.

 

Dzień 22 – Borjomi

Czas na ziemniaki, które kupiliśmy dwa dni wcześniej. Wyciągamy kuchenkę i ku zdziwieniu wszystkich o 9 rano zaczynamy gotować ziemniaki. U właścicielki za 4 $ kupujemy kwaśne mleko, jakie piłem może z dwadzieścia parę lat temu, które idealnie pasuje do naszych ziemniaków. Pakujemy się i wyruszamy do Borjomi. Po drodze zwiedzamy jeszcze położoną kilka kilometrów od naszego noclegu zabytkową twierdzę Khvertvisi, której budowę rozpoczęto w II wieku przed naszą era.. Jest ona jedną z najstarszych fortyfikacji w tym rejonie. W godzinach popołudniowych dojeżdżamy do Borjomi. Urokliwe miasteczko z dużym uzdrowiskowym parkiem słynące oczywiście z wody mineralnej. Za 1 lari kupujemy 2 plastikowe kubki i opijamy się wodą, której smak można uznać na dyskusyjny, ale jest zdrowa, więc nie może smakować. Następnie udajemy się na długi 12 kilometrowy spacer, który znów kończy się burzą, ale na szczęście gdy już jesteśmy z powrotem blisko auta. Dłuższą chwilę szukamy bankomatu, idziemy do restauracji i jedziemy do parku narodowego Borjomi-Kharagauli, gdzie planujemy nocować. Rejestrujemy się w administracji parku, płacimy 20 lari za 2 osoby za 2 noce, kupujemy mapę i kierujemy się na jedno ze wskazanych miejsc koło Likanii. Niestety nie bardzo podoba się nam to miejsce. Kręci się dużo miejscowych nastolatków z piwem i jeszcze jakiś duży pies, któremu jakoś źle się patrzy z pyska. Mimo trudnego dojazdu, gdzie musieliśmy pokonać niewielka rzeczkę wracamy. Jedziemy w drugie ze wskazanych miejsc oddalone o ok 15 km. Tu mamy samochód stosunkowo blisko namiotu i miejsce jest ‘godne zaufania’. Jest budka strażnika. Rozbijamy namiot i zostajemy.

 

Dzień 23 – Gradobicie

Wstaję dosyć wcześniej z zamiarem rozpalenia grilla śniadaniowego, zanim wstanie Renia. Po raz drugi jednak przekonuje się, że grill jednorazowy nie nadaje się nawet na jeden raz. Już po dwóch godzinach dmuchania w niego udaje się nam zgrilować kiełbaski i bakłażany. Koło godziny 10 ruszamy na szlak. Po kilku godzinach marszu udaje się nam dojść do domku, w którym jest kilka miejsc noclegowych, w których można bezpłatnie przenocować. My jednak nie planowaliśmy tam nocować, a widząc nadciągające ciemne chmury zawracamy w kierunku namiotu. Przed nami jakieś 9 km. Niestety. Po około 3 km zaczyna padać deszcz, który po chwili zamienia się w ulewę. W niedalekim naszym sąsiedztwie uderzają pioruny, zaczyna padać grad, jakiego nigdy wcześniej na żywo nie doświadczyliśmy. Zostawiamy kije trekingowe, plecaki i wszystko co metalowe kawałek od nas, a sami chronimy się pod osłoną koron drzew, stając ze złączonymi stopami możliwie jak najdalej pni. Burza szybko nie odpuszcza, a chwilami jakby się nasilała. Modlimy się, by ominęły nas pioruny. Nie wiemy, ile minęło czasu, ale może po pół godziny odpuszcza. Przebieramy się w to co mamy suchego i zaczynamy schodzić. Wtedy naszym oczom ukazuje się jej ogrom. Faktycznie, burza nas ominęła. Kilkaset metrów niżej grad wielkości orzechów laskowych zalega na ścieżkach, widzimy pocięte liście drzew i innych roślin, a grad na ścieżce utrzymuje się przynajmniej przez najbliższe dwie godziny. Zastanawiamy się jedynie czy ucierpiał nasz namiot i samochód. Po zejściu na dół okazuje się, że wszystko w porządku. Możliwe, że albo po prostu nic się nie stało, albo na dole jego siła i natężenie były znacznie mniejsze. Po przyjściu do namiotu ostatecznie decydujemy, że następnego dnia z racji znacznej poprawy pogody wracamy na Kazbek.

 

Dzień 24 – powrót na Kazbek

Wstajemy prawie razem ze słońcem, by zdążyć dojechać na godzinę 10 do Tbilisi oddalonego o ok 180 km na Mszę Świętą. Po Mszy, idziemy na obiad, po którym znów droga wojenną kierujemy się po raz drugi do Stiepancminda. Dojeżdżamy późnym popołudniem. Wypożyczamy kaski na 2 dni i zaczynamy szukać noclegu, bowiem nie bardzo chcemy nocować w tym samym miejscu co ostatnio. Udaje się nam znaleźć pokój z łazienką (ojj wiele by o niej można mówić…) za jedynie 80 lari. Balkon się nie zamyka, tzn. udaje się nam go zamknąć, ale już nie udaje się otworzyć. Dobrze, że było okno, przez które mogliśmy zabrać pozostawione na nim rzeczy. Pakujemy bagaże, przypominamy sobie instruktaż wiązania węzłów i spinania się liną, szykujemy jedzenia na wyjście oraz staramy się wcześniej zasnąć by nabrać sił na dzień następny.

 

Dzień 25 – idziemy

Po wczesnym śniadaniu, idziemy na drobne zakupy, a następnie idziemy na poszukiwanie kierowcy, który z ciężkim plecakiem podwiezie nas do Kościoła Cminda Sameba. Pierwszy życzy sobie 70 lari. Wiemy, że można taniej. Następny chce 50, ale zgadza się nas zawieźć za 40. Jedziemy. Droga, o której myślałem przed wyjazdem, że uda się ją pokonać naszym Fokusem, okazuje się trudna dla auta terenowego, której jednak z wielką łatwością pokonuje każdy podjazd. Dojechaliśmy, zakładamy plecaki i ruszamy. Znów mamy piękną pogodę, jest ponad 20 stopni i czyste niebo. Przed nami 1400 metrów przewyższenia. Droga z początku dosyć łagodna, z biegiem czasu robi się kamienista. Po drodze spotyka nas śmieszno/straszna sytuacja. Zatrzymujemy się na chwilę odpocząć, nagle podbiega do nas pies i bez zastanowienia obsikuje jeden z naszych plecaków. Szybko go gonimy, ale jest za późno… Dwa razy musimy przekraczać silny górski strumień, aż w końcu dochodzimy do jęzora lodowca. Podejście jest na tyle łagodne, że nie jest konieczne założenie raków. Im wyżej, tym lodowiec robi się bardziej biały. Widzimy i przekraczamy pierwsze szczeliny, których kolor wnętrza wydaje się błękitno zielony. Ich szerokość nie jest raczej większą niż 50-60 cm. Schodzimy w bok z lodowca i kierujemy się w stronę stacji meteorologicznej, gdzie będzie nasz nocleg. Ostatnie i strome podejście po kamieniach. Docieramy, idziemy rozejrzeć się do stacji, bowiem tam też powinny być noclegi. Ogólnie strasznie tam brudno i mówią że nie ma miejsc. Nie żałujemy. Musimy jednak zapłacić 20 lari za możliwość rozbicia namiotu na 2 dni. W chwili naszego przyjścia koło stacji znajduje się koło 20 namiotów, w których w przynajmniej połowie znajdują się Polacy. Robimy kolację i szybko zasypiamy wykończeni długim podejściem z ciężkimi plecakami.

 

Dzień 26 – aklimatyzacja

Dzień ten poświęcamy na aklimatyzację, choć z powodu pogarszających się warunków pogodowych i przewidywanej burzy, nie udaje się nam wysoko dojść, a mianowicie tylko do 4000 metrów. Robimy zdjęcia i wracamy do namiotu by odpocząć przed nocnym wyjściem. Udaje się nam również dogadać z 4 Polakami z Gdańska, którzy również tej nocy wychodzą by iść razem związanymi liną. Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy i zasypiamy.

 

Dzień 27 – atakujemy Kazbek.

Pobudka o godzinie 0:15. Ubieramy się i przygotowujemy do wyjścia. Przed godziną 1, spotykamy się z umówionymi osobami (dołącza do nas jeszcze jedna osoba) i wyruszamy. Wszyscy mamy podobne tempo, więc nie ma problemu, że ktoś nie nadąża. Po dojściu do około 4100 metrów spinamy się liną, bowiem przed nami najniebezpieczniejszy odcinek, kryjący pod śniegiem wiele śmiercionośnych szczelin. Dochodzimy do Plateu na wysokości około 4450 metrów, mijając po drodze od wyjścia ze stacji, najpierw biały krzyż, a następnie czarny krzyż, gdzie to właśnie weszliśmy na lodowiec. Robimy odpoczynek i rozpinamy linę. Więcej szczelin być nie powinno. Szlak jest mocno wydeptany i bardzo stromy. Rozdzielamy się również. Jedna osoba zostaje, a pozostałe wychodzą przed nami. Po dłuższej rozmowie zachęcamy pozostałą osobę by szła z nami. Odmawia. My idziemy, po chwili widzimy, że jednak zaczyna iść. Dochodzimy na ponad 4500 metrów, gdy zaczyna nam świecić w oczy słońce bezpośrednio z nieba jak i odbijać się od śniegu. Wyciągamy gogle… Żona znajduje swoje, a moich niestety nie ma : ( Pogoda idealna a ja nie mam gogli! Ani nic co by mogło je zastąpić. Słońce jest tak silne, że kto był na lodowcu wie, czym może skończyć się dalsza wędrówka. Niestety, nie mamy wyjścia. Przed nami zapewne kilka godzin wejścia i jeszcze dłuższe zejście. Czy byśmy weszli? Nie wiemy, ale rozsadek podpowiada by zawrócić. Góra poczeka, zdrowie ma się jedno. Godzina 7 rano – zawracamy. Schodzimy w cieniu Kazbeka więc idzie się dobrze. Niestety będąc na około 4200 słońce zaczyna się odbijąć od iskrzącego się i śnieżnobiałego śniegu skutecznie mnie oślepiając. Nasuwam sobie kominiarkę na jedno oko mówiąc ‘przynajmniej jedno będzie zdrowe’ : ) Po drodze pytamy praktycznie wszystkich czy nie znaleźli gogli, ale niestety. Jeden Rosjanin po rozmowie pożycza mi swoje zapasowe okulary, bym bezpiecznie dotarł do stacji meteo. Jakiej 200 metrów przed stacją znajdujemy nasze gogle. Wypadły w miejscu, gdzie postanowiliśmy wyciągnąć kanapki. Zastanawiamy się nad wejściem w następny dzień, ale okazuje się, że już nie mamy jedzenia na kolejny dzień, a kupić też nie ma gdzie. Chyba tak miało być… Odpoczywamy, pakujemy namiot i schodzimy do Kościoła w Kazbegi. Nie jest to prosta droga bowiem, od stacji meteo do Kościoła mamy do pokonania 1400 metrów w dół, a przecież weszliśmy już z 3700 metrów na 4500 metrów i zeszliśmy, do tego dochodzą coraz cięższe (ze zmęczenia) plecaki. Po kilku przerwach w końcu docieramy do upragnionego miejsca. Niestety do noclegu jeszcze daleko, ale marzymy by się zwieźć, bowiem jeździ tu wiele aut wożących turystów. Oczywiście znów trzeba się potargować, ale w końcu za taką samą cenę, 40 lari, udaje się nam zjechać pod hotel, gdzie jest zaparkowany nasz samochód. Niestety tym razem, właścicielka hotelu wychodzi zapłakana i mówi, że nie ma dla nas miejsca. Hmmm…. No to znów musimy coś znaleźć. Jedziemy na ślepo patrząc na kolejne domy i szybko znajdujemy dość fajny pokój za 50 lari, choć kurz na meblach i podłodze był wycierany chyba ze 2 miesiące temu, tak że w skarpetkach nie da się chodzić. Na jedną noc da się wytrzymać – zostajemy.

 

Dzień 28 – Kutaisi

Po długim poranku koło godziny 10 wyjeżdżamy, (pokonując po raz trzeci drogę wojenną), kierując się do Kutaisi. Słyszeliśmy wiele niechlubnych opinii o tym mieście, dlatego też chcemy się dowiedzieć jaka jest prawda. Miasto naprawdę nas zachwyca swym pięknem, zabytkami, roślinnością. Także nocleg, który mamy zamówiony też okazuje się naprawdę wyjątkowym miejscem. Po drodze spotykamy interesujący lokal z muzyką na żywo, do którego postanawiamy zajrzeć. Wspaniała, muzyka, genialne jedzenie i fantastyczna obsługa. Po dłuższym czasie podchodzi do nas pan grający na saksofonie pytając skąd jesteśmy. Po informacji, że z Polski z uśmiechem odchodzi i włącza nam z płyty utwór Filipinek – Batumi. Czujemy się jak u siebie. Pod koniec utworu nagle zanika prąd, a nad miastem zaczyna się unosić czarna chmura dymu. Renatka komentuje, że to z okolic gdzie jest zaparkowany nasz samochód… Nagle też zaczyna drżeć balkon na którym się znajdujemy, jakby jakieś małe trzęsienie ziemi. Płacimy rachunek, kupujemy też butelkę wina, które piliśmy, a które bardzo nam smakowało i kierujemy się na nocleg. W mieście widać chaos, wszędzie jest ciemno i każdy gdzieś dzwoni. Dochodząc do ulicy, gdzie jest nasze auto widzimy, że właśnie w nią skręca straż pożarna na sygnale… Okazuje się, że około 20-30 metrów od naszego samochodu spalił się transformator w dużej rozdzielni elektrycznej. Widzimy jeszcze resztki ognia i już biały dym w trakcie akcji gaśniczej. Bezpośredni dojazd do transformatora po części blokuje nasze auto (wcześniej właśnie w tym miejscu obsługa hotelu poleciła nam zaparkować), a ulica w pełni jest zablokowana przez podajnik betonu, który rozstawił się na jej środku. Na szczęście po rozmowie z policja okazuje się, że przeparkowanie nie jest konieczne, na szczęście nic się nie stało naszemu Focusowi, a było blisko…
Idziemy do pokoju, nie ma prądu ani wody (mamy latarki). Po około 2 godzinach zasilanie zostaje włączone, ale wody nie ma do dnia następnego. Nagle żona z przerażeniem stwierdza ‘mamy skorpiona’. Z niedowierzaniem patrzę na ścianę i faktycznie, jak widać nie koniec atrakcji na dzisiaj. Zdjęcie wyszło niestety rozmazane, ale skorpiona musiałem się pozbyć… Od tej pory sprawdzamy każdy but i laczek przed wsunięciem do niego nogi. Zamykamy również plecaki, by żadna ‘gadzina’ nie weszła ani nie wpełzła.

 

Dzień 29 – Jaskinia Prometeusza, Batumi

Dalej nie ma wody. Wstajemy i idziemy na śniadanie na balkonie z widokiem na rzekę. Śniadanie wliczone w nocleg i naprawdę obfite. Po raz kolejny drży ziemia, ale pani, która akurat podaje kawę nic sobie z tego nie robi, widać to tutaj normalne, albo dobra mina do złej gry…
Wracamy do pokoju i jest woda, a więc poranna toaleta jest możliwa. Koło godziny 11 wyruszamy do Jaskini Prometeusza – uważanej za jedną z najpiękniejszych na świecie, a odkrytych dokładnie w roku moich urodzin. Wszak bilety ponad 2 razy droższe niż w przewodniku, ale atrakcja naprawdę warta swej ceny. Udostępniona trasa obejmuje 1420 metrów, a dodatkowo 320 metrów płyniemy łódką (osobno płatne). Dla nas atrakcja z cyklu ‘musisz to zobaczyć’. Następnie kierujemy się do Batumi. Termometr za zewnątrz auta pokazuje ponad 40 stopni, a na parkingu nawet 51 stopni. Boimy się o nasze auto, czy ‘nie będzie mu za ciepło’, bowiem jest mocno załadowane (w Kutaisi kupiliśmy dodatkowo 40 kg gruzińskiej mąki) oraz klimatyzacja pracuje praktycznie na maksa przez cały czas. Dojeżdżamy do Batumi. Jest chłodniej, jedyne 37 stopni, plus tak duża wilgotność, że od razu po wyjściu z samochodu jest się mokrym. Szybko znajdujemy nocleg, zostawiamy bagaże i idziemy na plaże oraz zobaczyć Batumi nocą, które rzeczywiście okazuje się dużą atrakcją. Kupujemy też lody, które są przygotowywane w bardzo oryginalny sposób. Wracamy na kwaterę.

 

Dzień 30 – Batumi, ahh Batumi

Jemy śniadanie i udajemy się na plaże. Już koło godziny 11 upał jest naprawdę duży. Żona się kąpie w morzu a ja zostaje na brzegu kontemplując jego piękno. Spędzamy tu około 1,5 godziny. Niestety, krem do opalania mamy w naszych plecakach, a nie na nas, co delikatnie czujemy, a co objawi się w całej swej krasie w godzinach wieczorno-nocnych. Idziemy do polskiego kościoła św. Ducha, by zorientować się o której godzinie będzie niedzielna Msza. Okazuje się, że jest o godzinie 17, ale pani informuję nas, że dzisiaj również o 17 będzie Msza w języku polskim, bowiem będzie grupa pielgrzymów z Polski. Dziękujemy i odchodzimy. Dzień spędzamy bardzo leniwie, błąkając się po barach, restauracjach, podziwiając mniej lub bardziej urokliwe zakątki. Spacerujemy zadbaną promenadą o długości 6 km. Podziwiamy bogatą architekturę nowoczesnych budynków Batumi, których piękno wydobywane jest dodatkowo po zmroku efektownym oświetleniem. Decydujemy się również na pójście na godzinę 17 na polską Mszę. Okazuje się, że jest to grupa spod Lublina z 4 księży. Po Mszy dowiadujemy się również, że w niedziele, grupa ta będzie miała Mszę o 9 rano, tak więc niespodziewanie będziemy mogli 3500 km od domu uczestniczyć w 2 Mszach w polskim języku.

 

Dzień 31 – Ogród botaniczny

Wstajemy przed godziną 8 rano, by zdążyć na Mszę w języku polskim, która będzie sprawowana przez 4 polskich księży z grupą pielgrzymów z Polski. Jest to oczywiście ta sama grupa, która spotkaliśmy dzień wcześniej. Po Mszy idziemy na śniadanie, a następnie jedziemy do ogrodu botanicznego Batumi Botanical Garden, oddalonego o kilka kilometrów od Batumi, gdzie spędzamy kilka godzin. Ogród jest naprawdę piękny z szerokimi widokami na morze. Widzieliśmy tam potężne magnolie, które wcześniej uważaliśmy za fikusy. Następnie wróciliśmy do Batumi, poszliśmy na obiad i na plaże, spędzając na niej urokliwy zachód słońca.

 

Dzień 32 – Powrót – Gruzja → Turcja

Wstajemy wcześniej, by możliwie rano przekroczyć granicę z Turcją. Zanim jednak dojeżdżamy do granicy, około 8 kilometrów przed nią wjeżdżamy na jedyną stację, na której udaje się nam znaleźć LPG w Gruzji. Niestety był to najdroższy gaz jaki kiedykolwiek tankowaliśmy, bowiem zostaliśmy perfidnie oszukani. Podczas tankowania byłem zagadywany i wypytywany o różne dziwne rzeczy, typu ile mam lat, ile warte jest moje auto czy jaką ma pojemność. Po zatankowaniu nie do pełna pan z obsługi zresetował licznik dystrybutora, bym nie widział za ile zatankował. Po czym wprowadził na terminalu płatniczym wyższą kwotę niż w ogóle dałoby się zatankować gazu. Po zapłaceniu 65 lari okazało się, że ‚transakcja nie przeszła, terminal nie robotajet’, choć pan schował do dokumentów wydruk z terminala. Kazał zapłacić ponownie. Po moich uwagach tym razem wprowadził poprawną kwotę jaką zatankował. Próbował również zbliżeniowo ściągnąć z karty kasę, ale na szczęście nie ma obsługi płatności zbliżeniowych. Wiedziałem, że coś jest nie tak, ale panów było trzech, a moja znajomość rosyjskiego średnia. Można było wezwać policję… można również było dostać w gębę… ale 65 lari nie było tego warte… z ‚podciętymi na kilka dni skrzydłami’ pojechaliśmy dalej, bacząc z wielką uwagą na każdą następną transakcję. Dojechaliśmy do granicy. Wszystko szybko i sprawnie zarówno po stronie gruzińskiej jak i tureckiej, bez zbędnych kontroli i sprawdzania bagaży, a całość zajmuje mniej niż godzinę. Jedziemy. Po kilku godzinach drogi robimy sobie przerwę i zajeżdżamy coś zjeść. Trafiamy w miejsce gdzie nikt nie mówi ani po rosyjsku ani po angielsku. W końcu z pomocą osoby przez telefon mówiącej po angielsku udaje się nam wytłumaczyć po co tu jesteśmy i zostajemy skierowani do lokalu obok gdzie pan trochę mówi po angielsku. Zamawiamy tam i zjadamy pyszny kebab, jakiego do tej pory nie jedliśmy. Naprawdę coś niezwykłego. Odpoczywamy i ruszamy w dalszą drogę. Gdy zaczyna robić się szaro za oknami naszego samochodu, zaczynamy szukać noclegu. Niestety po kilku odwiedzonych potencjalnych miejscach i przejechanych ponad 100 km odpuszczamy i zjeżdżamy na parking przy stacji benzynowej. Obsługa zapewnia, że możemy tu bezpiecznie spędzić noc. Tak też jest i w towarzystwie irańskich ciężarówek nocujemy w naszym aucie. Jest co jeść, jest toaleta, jest super : ) Za nami w dniu dzisiejszym ponad 800 km.

 

Dzień 33 – Powrót – Turcja → Bułgaria

Wstajemy przed godziną 6, małe śniadanie z tego co pozostało i w drogę. Przed godzina 12 zatrzymujemy się na odpoczynek na przydrożnej stacji połączonej z restauracją. Niestety nasza nieznajomość tureckiego znów pokutuje… zamiast all inclusive obiadowego bierzemy all inclusive ale śniadaniowe o wdzięcznej nazwie ‚Kasi Basi’, którym jest zimny bufet w postaci stołu szwedzkiego. Głodni nie wychodzimy, choć nie o tym marzyliśmy, ale jest przynajmniej wesoło. Mijamy 14 milionowy Istambuł, podziwiając zza szyb samochodu, do którego tym razem nie zajeżdżamy, ale w najbliższych latach zamierzamy tam wrócić. Próbujemy również dowiedzieć się jak możemy zapłacić za turecką autostradę, ale bezskutecznie. Tuż przed granicą dowiadujemy się, że jeśli jesteśmy tylko 2 dni w Turcji to nie musimy płacić. Jak jest ostatecznie nie wiemy, ale wyjeżdżamy bez płacenia. Dojeżdżamy do granicy i bez problemu ją przekraczamy. Sprawdzane są tylko dokumenty, nikt nie zwraca uwagi na nasze bagaże. Największym zaskoczeniem jest dla nas dezynfekcja. Tak, między kontrolą turecką a bułgarską przejeżdżamy przez ‚prysznic’, który opryskuje całe auto jakimś chlorem w celu dezynfekcji po wjeździe z Turcji. Żeby było zabawniej każą nam za to zapłacić, tak jakbyśmy się prosili : ) Tu za przejściem kupujemy bułgarską winietę i dalej zmierzamy w stronę Ojczyzny. Z racji, że jesteśmy już w Unii Europejskiej, możemy skorzystać z internetu w naszym telefonie i bez problemu znaleźć nocleg (nie potrzebujemy wifi). Ostatecznie koło godziny 20 i po przejechanych ponad 1000 km w dniu dzisiejszym, docieramy do miejscowości Plovdiv (Europejska Stolica Kultury w roku 2019), gdzie znajduje się nasz nocleg. Miły pan bierze nas chyba za Niemców witając nas po niemiecku. Gdy wyjaśniamy, że my nie Niemcy, stwierdza, że ‚Polska kamanda plocho’, oczywiście chodzi mu o wynik meczu naszej reprezentacji.

 

Dzień 34 – Powrót – Bułgaria → Serbia (zdobycie góry Midżor)

Po długiej nocy pakujemy się i idziemy rankiem na krótki spacer po jeszcze zaspanym mieście. Zwiedzamy rynek i jego okolice oraz zatrzymujemy się na całkiem dobre śniadanie w baro-restauracji. Następnie przed nami kolejny z dni w drodze, choć nie do końca. Przejeżdżamy Bułgarię (praktycznie cały czas autostradą) i wjeżdżamy do Serbii. Granice mijamy w kilkanaście minut. Sprawdzane są tylko nasze paszporty i dokumenty samochodu. Celem na dziś jest dla nas jeszcze Midżor, góra z Korony Europy, którą zamierzamy zdobyć. Niestety z powodu przebudowy drogi, dojazd do niej jest bardzo utrudniony. Musimy zawrócić nadrabiając ponad 40 km, bowiem drogowcy jeszcze nie wybudowali zjazdu z nowej autostrady. Wracamy do miasteczka Pirot, skąd serpentynami przed nami ok 50 km. Po około godzinie udaje się nam dojechać do miejsca w którym rozpoczyna się szlak. Parkujemy samochód pod hotelem i ruszamy. Wysokość góry to 2169 metrów, a dystans dzielący nas od niej to 8 km. Szlak jest łagodny z lekkimi podejściami. Po niecałych dwóch godzinach dochodzimy na jego szczyt, robimy zdjęcia i z racji nadciągających coraz ciemniejszych chmur dosyć szybkim tempem wracamy. Całość łącznie z sesją na górze zajmuje nam niecałe 4 godziny. Po zejściu do auta zaczyna dosyć mocno padać, tak więc doszliśmy idealnie o czasie. Pytamy w hotelu o nocleg. Nocleg jest, ale w cenie która nie jest dla nas satysfakcjonująca (może znów nas wzięto za Niemców?), tak więc pokonując tym razem serpentyny w dół zjeżdżamy. Mniej więcej w połowie serpentyn zatrzymujemy się na małym zajeździe, gdzie jest zadaszone miejsce na posiłek, a z tyłu niewielki wodospad. Postanawiamy zostać tu na nocleg. To, że nie śpimy znów na miękkim łóżku w drogim hotelu szybko są nam zrekompensowane. Mamy miłe i zaciszne miejsce z szumiącym wodospadem i snującymi się mgłami. Zaskoczenie nadchodzi jednak po zmroku. Nagle zauważamy małe światełka, jak diody led, tyko, że poruszające się zmiennym, niejednostajnym ruchem. Przez chwilę mam wrażenie, że ze mną coś nie tak, bowiem nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Okazuje się, że są to świetliki w ilościach, które trudno sobie wyobrazić. Niestety nas sprzęt fotograficzny nie był w stanie ich sfotografować, ale zjawisko to jest naprawdę magiczne, szczególnie gdy ma miejsce w takich okolicznościach w jakich się znaleźliśmy. Jemy kolację i zasypiamy.

 

Dzień 35 – Powrót – Serbia → Węgry (zdobycie góry Kekes)

Z racji noclegu w aucie znów szybko wstajemy. Jemy śniadanie i wyruszamy. Przed nami ponad 800 km i dojazd do góry Kekes na Węgrzech, która również wchodzi w skład Gór Korony Europy. Granicę z Węgrami przekraczamy prawie bez kontroli. Kupujemy winietę i jedziemy. Po drodze zatrzymujemy się na obiad, którym jest gulasz węgierski. Choć jest drogi, to jego smak i ilość wynagradzają jego cenę. Objedzeni do granic możliwości wsiadamy do auta. Zmęczeni i akurat na rozpoczynającą się ulewę dojeżdżamy do Matrafured, skąd zaczyna się jeden ze szlaków na Kekes. Pomimo, że góra liczy tylko nieco ponad 1000 metrów, to zmęczenie i cały dzień w samochodzie dają o sobie znać. W końcu upragniony szczyt. Odpoczynek, zdjęcia i droga powrotna. Gdy schodzimy na dół robi się ciemno, a nocleg oddalony o ok 60 km. Docieramy na niego przez godziną 22. Nie mamy węgierskich pieniędzy, ale po negocjacjach z właścicielką udaje się nam zapłacić dolarami. Zmęczeni padamy i zasypiamy.

 

Dzień 36 – Powrót – Węgry → Słowacja → Polska (Wrocław)

Ostatni dzień naszej drogi. Już ? Niestety już… szybko minęło… czas wracać do domu. Wstajemy i ruszamy. Spotykamy węgierską policje, która robi akcje trzeźwości każąc dmuchać w alkomat. Beż żadnej kontroli przekraczamy granicę słowacką. Po drodze na Słowacji wstępujemy do marketu i robimy zakupy śniadaniowe jak i coś kupujemy do przywiezienia. W okolicach Tatr spotykamy potężną burzę z ulewą, która jak się nieco później dowiadujemy rani kilkoro turystów pod Giewontem. Przekraczamy granicę Polski. Około godziny 19 dojeżdżamy do Wrocławia.

 

Epilog

6 tygodni minęło jak jeden dzień. Nie żałujemy ani jednego dnia, ani jednej godziny z tego wyjazdu. Każdy dzień był jedyny, wyjątkowy i niepowtarzalny. Każdy dzień zapisał się w naszej pamięci i na długo pozostanie. Zdobyliśmy też wiele bezcennego doświadczenia na dalsze podróże, które już rodzą się w naszych głowach.
Podsumowując:
1) Elbrus przy ładnej pogodzie nie jest trudny technicznie, ale na pewno nie można go lekceważyć. Wystarczyć może mały błąd, nagłe załamanie pogody, by wyprawa zakończyła się tragicznie.
2) Kazbek, trudniejszy od Elbrusa, ale do zdobycia. Nam się nie udało (zgubione gogle), ale może kiedyś tam wrócimy.
3) Gruzja to przepiękny kraj z potężna przyrodą, sympatycznymi ludźmi (szczególne pozdrowienia dla Nato & Lado) i przebogatą kuchnią, której na pewno będzie nam w Polsce brakowało.
4) Nigdzie nie daliśmy ani 1 dolara łapówki, nikt jej od nas nie wymagał. Nawet podczas kontroli drogowych w Rosji wszystko przebiegało w miłej atmosferze.