W tym roku z różnych względów postanowiliśmy pojechać na wakacje nieco wcześniej, bowiem urlop tak naprawdę rozpoczęliśmy długim weekendem majowym, ale wyjazd górski rozpoczął się dla nas 6 maja. Celem pierwszego etapu było 14 gór z Diademu Gór Polski. Mimo nierokujących prognoz pogody udało się i ani razu nie zmokliśmy : ) Choć pierwszego dnia na Radziejowej mieliśmy kilka centymetrów śniegu, ale przecież to dopiero szóstego maja, więc czemu tu się dziwić… my się jednak zdziwiliśmy : ) W ciągu 6 dni zdobyliśmy 14 gór, zdobywając przy tym kondycje na nieco wyższe szczyty. Zdjęcia z każdego ze szczytów oraz trasy, którymi wchodziliśmy umieściliśmy w zakładce Diadem Gór Polski. Poniżej kilka dodatkowych zdjęć.
W niedziele 12 maja przekroczyliśmy granicę z Ukrainą. Formalności i przejechanie granicy zajęło nam może maksymalnie 15 minut, więc byliśmy naprawdę zaskoczeni ekspresowym tempem działania pograniczników. Pomimo, iż byliśmy na Ukrainie w ubiegłym roku, to zaskoczył nas, a może raczej powinienem napisać, rozczarował, stan ukraińskich dróg. W sumie nie bardzo wiem co napisać by oddać ich stan… był odcinek około 4 km głównej drogi, którą pokonywaliśmy 30 minut jeżdżąc slalomem. Także przy większej prędkości przy rzekomo lepszej nawierzchni ‘udało’ się nam zaliczyć kilka spektakularnych dziur. Dobrze, że nic nie oberwaliśmy.
Po kilku godzinach jazdy zatrzymaliśmy się w przydrożnym zajeździe, w którym jak się okazało było najlepsze jedzenie jakie jedliśmy podczas całego wyjazdu.
Następnie ruszyliśmy w drogę do Zaroslyak’a, gdzie mieliśmy dojechać. Droga przez malowniczą dolinę doprowadziła nas do szlabanu. Okazało się że należy zapłacić około 15 zł za wjazd do parku i się wylegitymować, podać swoje dane i dane samochodu, którym się jedzie. Strażnik bardzo uprzejmy znający dosyć dobrze język polski. Ostrzegł nas jednak byśmy bardzo uważali, bowiem mamy niskie auto. Droga najpierw leśna pod koniec przeszła w kamienistą, że ledwo się toczyliśmy. Ostatni podjazd tuż przed schroniskiem okazał się na tyle trudny, że musieliśmy odciążyć samochód i pomóc mu siła mięśni w pokonaniu wzniesienia. Jesteśmy na miejscu, godzina 18. Idziemy się zameldować. Warunki podobnie jak w schronach w drodze na Elbrus. Obsługa miła, ale w pokoju brudno i zimno. Włączamy dawno nie używany elektryczny grzejnik, ale brakuje nam odwagi by zostawić go włączonego na noc. W pokoju jest umywalka, a łazienka jest oddzielna. Jest tak zimno, że jakoś tracimy ochotę na mycie się. Jemy kolacje i zasypiamy. W schronisku nie ma tłoku, piętro wyżej słyszymy dość głośna grupę, ale jest ona w drugim skrzydle i nam nie przeszkadza. Wstajemy razem ze słońcem koło godziny 5 i po małym śniadaniu wyruszamy. Droga dobrze oznaczona spokojnie pnie się w górę. Po niecałych 3 godzinach docieramy na szczyt, trochę mgliście i mocno wieje, ale chwilami się przeciera i widok jest niesamowity. Robimy zdjęcia i schodzimy, bo naprawdę zimno na dłuższe posiedzenie. Po drodze spotykamy naprawdę sporo osób dopiero zaczynających przygodę z górą. Dochodzimy do auta i zjeżdżamy na dół, co jest oczywiście prostsze od podjazdu.
Zatrzymujemy się na posiłek i kierujemy się w kierunku granicy mołdawskiej. Po przejechaniu kilkuset kilometrów zatrzymujemy się koło hotelu, który wygląda na bardzo prestiżowy. Aż wstyd wchodzić w stroju po górskiej akcji i pytać o cenę. Decydujemy się jednak, i nie możemy uwierzyć, że wypasiony pokój dla dwóch osób ze śniadaniem w cenie ok 88 zł ! Oczywiście zostajemy.
Następnego dnia jedziemy na granice mołdawską; wszystko przebiega szybko i w miłej atmosferze, nawet bagażów nikt dokładnie nie sprawdza. Od razu po przekroczeniu granicy widać w oddali niesamowicie wijące się winnice. Po godzinie 13 dojeżdżamy do miejscowości Cricova, gdzie znajduje się najsłynniejsza mołdawska winnica. Miasto, mimo iż niewielka jest znane na całym świecie za sprawą wina, które produkuje. Oprócz wina, miasto to słynie z wykutych w skale piwnic, których długość ma łącznie ponad 120 kilometrów.
Adres: Strada Chișinăului 124, Cricova, Mołdawia
Parking: bezpłatny
Wstęp: od poniedziałku do piątku w godzinach 9:00-21:00, weekend 10:00-16:00
Cena w zależności od pakietu:
Underground City – najtańszy pakiet, obejmuje zwiedzanie oraz lampkę szampana – 350 lei mołdawskich (ok. 78 zł)
National – pakiet obejmujący zwiedzanie, lampkę szampana oraz degustację czterech win – 490 lei mołdawskich (ok. 109 zł) – właśnie ten zakupiliśmy
Professional – pakiet obejmujący zwiedzanie, lampkę szampana oraz degustację siedmiu win – 650 lei mołdawskich (ok. 169 zł)
Miejsce to jest naprawdę niezwykłe. Robi niesamowite wrażenie, a swoje wina w piwnicach przechowują m.in.: Donald Tusk, John Kerry czy Władimir Putin.
Po około dwóch godzinach i degustacji w doborowych humorach udaliśmy się na nocleg.
W dniu następnym pojechaliśmy na najwyższy szczyt Mołdawi Dealul Bălăneşti, mający tylko 428 metrów, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i pojechaliśmy w stronę granicy rumuńskiej, którą przekroczyliśmy bez problemów w około 30 minut. Celem tego dnia był dojazd do Brasov. Po drodze zarezerwowaliśmy ciekawy nocleg. Na miejscu byliśmy koło godziny 18, tak więc mieliśmy koło 3 godzin na przypomnienie sobie miasta, w którym byliśmy w 2015 roku. Wieczorem także dowiedzieliśmy się, że słynna droga Transfogarska jest zamknięta i nie dojedziemy nią do wejścia na szlak prowadzący do szczytu Moldoveanu. Późnym wieczorem zmieniamy plany i postanawiamy dojechać do miejscowości Slatina, skąd prowadzi ścieżka leśna o nazwie Valea Rea. Następnego dnia kierujemy się w jej stronę. Po kilku godzinach spędzonych w samochodzie dojeżdżamy do Slatiny, droga słabej jakości a przez nami ponad 30 km droga leśna bez asfaltu, naturalne dziury a dzień wcześniej była ulewa. Pomału posuwamy się do przodu, kilka razy również się zatrzymujemy usuwając z drogi gałęzie czy zwalone na drogę kamienie. Około 12 km od celu jacyś robotnicy krzyczą za nami, że „Moldoveanu NO”, że nie ma przejazdu. My jednak postanawiamy sprawdzić sami, czy „oby nie kłamią”. Po około 6 km przekonujemy się, że jednak mieli rację, a lawiny, która zasypała drogę przejechać raczej się nie da…
Zatrzymujemy się i zastanawiamy się co dalej… Na pieszo pokonujemy „lawinę” i idziemy kilka kilometrów w górę. Następnie wracamy do auta i decydujemy się na nocleg w tym miejscu. Organizujemy sobie kolację, zasypiamy w samochodzie. Następnego dnia wstajemy wcześniej i z plecakami ruszamy na pieszo. Przed nami 8 kilometrów, których nie udało się pokonać autem i oczywiście dalsza droga na górę. Idąc w górę spotykamy „duże kupy”, zastanawiając się do kogo mogą należeć z myślami, że na pewno nie są niedźwiedzia. Szybko jednak prawda wychodzi na jaw, gdy Renia widzi młodego niedźwiedzia, który tylko spogląda z daleka i obchodzi nas szerokim łukiem. Ufff… się porobiło… Ale idziemy dalej. Dochodzimy do porzuconego schroniska, do którego mieliśmy dojechać autem. Również dojście do niego jest mocno utrudnione, bowiem płynie rwąca rzeka, której nie da się łatwo przekroczyć. Nieopodal znajdujemy śnieżny most, który delikatnie przekraczamy. Mamy cudowną pogodę, a wszystko wokół nas się topi. Szlak całkiem przyjemny, kwitną krokusy. Przekraczamy 1900 metrów, gdy szlak znika pod śniegiem, a zbocze robi się bardzo strome. Ubieramy raki i idziemy dalej. Po pokonaniu niecałych 100 metrów w górę postanawiamy zawrócić, bowiem nie czujemy się bezpiecznie, nie wiemy co pod śniegiem i nie mamy pewności czy zbocze nie obsunie się pod naszym ciężarem. Wracamy. Góra poczeka. Schodzimy bezpiecznie do samochodu, hałasując po drodze butelką z kamieniami, by w ten sposób odstraszać niedźwiedzie. Po około dwóch godzinach pokonujemy leśną drogę i udajemy się do Bukaresztu, gdzie po drodze uda się nam znaleźć tani i jak się okazuje całkiem fajny nocleg. Mieszkamy nieopodal Unirii Square, na którym znajduje się chyba najpiękniejsza fontanna, jaką do tej pory widzieliśmy. Pokazy rozpoczynają się o godzinie 21 i trwają prawie godzinę i naprawdę zapierają dech w piersiach. W ciągu niecałych trzech dni pobytu zwiedzamy największe atrakcje Bukaresztu, w tym drugi (po Pentagonie) co do wielkości budynek na świecie – Pałac Parlamentu. Udaje nam się również obejść dokładnie Muzeum Wsi, czyli skansen jeden z największych w Europie, zadbany i akurat pełen dodatkowych atrakcji – trwał kiermasz rękodzieła i konkurs tańców ludowych.
W poniedziałek rano wyjeżdżamy z Bukaresztu w kierunku Polski. Po drodze jedziemy na jedną z rumuńskich atrakcji jaką jest płonąca ziemia Focul Viu GPS: 45.75171, 26.83312. Dojazd prosty i każde auto da sobie radę. Niestety w ostatnim czasie zrobiono tu nową drogę i ktoś mówiąc delikatnie nie pomyślał, stawiając barierki przy zjeździe na parking, na który nie można już wjechać. Planowaliśmy tu przenocować, ale niestety gdy wieczorem dojechała miejscowa młodzież, postanowiliśmy się wynieść w inne miejsce. Koło godziny 22 we fleszach błyskawic i potężnych grzmotach dojechaliśmy na znalezione pole namiotowe. Ulewa była potężna, więc postanowiliśmy spędzić noc w samochodzie. Rankiem po śniadaniu wstaliśmy i po śniadaniu w wiacie ruszyliśmy dalej. Przekroczyliśmy granice z Węgrami, a następnie ze Słowacją, gdzie spotkała nas nawałnica, ale przetrwaliśmy i wieczorem dotarliśmy na pole namiotowe w Sromowcach Wyżnych. Za noc zapłaciliśmy 30 zł i było to chyba najlbardziej wypasione pole na jakim spaliśmy, bowiem rzadko można spotkać w pełni klimatyzowane i ogrzewane łazienki. Ponadto wszystko super czyste no i oczywiście niedrogie. Rano dnia następnego wróciliśmy do Wrocławia : )